czwartek, 6 maja 2010

Cordiliera Real

W Europie byloby to nie do pomyslenia. Zaledwie kilkadziesiat kilometrow od wielkiego miasta znajduja sie piekne gory, gdzie w zasadzie nie siega cywilizacja. Nie ma szlakow ani infrastruktury, a w trakcie kilkudniowego trekkingu latwiej spotkac orla czy lame niz drugiego czlowieka. Takim wlasnie miejscem jest Cordiliera Real, gdzie wybralismy sie na kilkudniowy trekking.
W droge ruszylismy w niedziele 2 maja, a ze weekend majowy jest swietna okazja dla roznego rodzaju protestow, to droga wyjazdowa z La Paz byla oczywiscie zablokowana przez protestujacych, przez co musielismy jechac roznymi objazdami i pokonanie kilkudziesieciu kilometrow zajelo nam kilka godzin.

Trasa treku rozpoczyna sie w Tuni - niewielkiej wiosce polozonej u stop Huayna Potosi.

Zanim tu dotarlismy bylo juz po 12, wiec na trase ruszylismy dosc pozno. Najwiekszym problemem byla oczywiscie wysokosc. Juz pierwszego dnia weszlismy na 4800 m n.p.m. Podejscie nie bylo bardzo strome, ale na takich wysokosciach plecak wazy duzo wiecej niz normalnie.

Do tego, po kilku godzinach okazalo sie, ze na miejscowych mapach nie mozna za bardzo polegac. Tam gdzie mialo byc jezioro nie bylo nic, a z kolei mijalismy liczne jeziora, ktore nie byly w ogole zaznaczone. Jako, ze robilo sie juz pozno postanowilismy nie isc dalej tylko znalezc dogodne miejsce na rozbicie namiotu.

W nocy zrobilo sie bardzo zimno. Cale szczescie nasze spiwory sie swietnie sprawowaly. Niestety nie mozna tego powiedziec o namiocie. Juz od samego poczatku mielismy z nim problemy - a to bardzo slaba wentylacja, a to zacinajacy sie zamek, a to przeciekal. Nie inaczej bylo i tym razem. Rano od wewnatrz caly byl pokryty lodem i jak tylko pierwsze promienie slonca go troche rozgrzaly, lod zaczal sie topic i czekala nas szybka ewakuacja i wyrzucenie wszystkiego na zewnatrz zanim calkowicie przemoknie.

Wysokosc w polaczeniu z prawie bezsenna noca sprawily, ze bylismy bardzo zmeczeni. Zwykle czynnosci, jak zagotowanie wody, czy wyjecie czegos z plecaka zmuszaly nas do odpoczynku. Na szczescie drugi dzien byl bardzo krotki i juz po ponad dwoch godzinach dotarlismy do celu, czyli Laguna Chiar Khota. Jezioro otoczone jest osniezonymi szczytami masywu Condoriri.

Niesamowite widoki byly nagroda za nasz wysilek. Okazalo sie tez, ze jestesmy duza ciekawostka dla miejscowych przewodnikow. Przy jeziorze minelo nas trzech, prowadzacych swoich turystow. Wszyscy byli pod wrazeniem tego, ze idziemy sami - bez przewodnika i oslow.

Nastepny dzien mial byc dlugi i wyczerpujacy. Dlatego po przygotowaniu i zjedzeniu kolacji, jak tylko slonce schowalo sie za gorami, poszlismy spac.

Trzeciego dnia od samego poczatku ruszylismy ostro w gore. Musielismy podejsc okolo 500 metrow zeby wejsc na przelecz polozona ponad 5100m n.p.m. Byl to najwyzszy punkt na calej trasie. Mimo swiecacego slonca bylo dosc chlodno. Ziemia byla calkowicie zamarznieta i czesciowo pokryta lodem. Poza nami na trasie nie bylo nikogo. Po drodze mijalismy tylko stada lam. Z przeleczy rozciagal sie piekny widok zarowno na caly masyw Condoriri, towarzyszacy nam od kilku dni, jak i na Huayna Potosi wystajaca ponad nadciagajacymi chmurami.

Zejscie na druga strone bylo jeszcze bardziej strome, poczatkowo zwirowe, a potem trawiaste. Przy czym byly to po prostu duze kepy twardej, czesciowo zdrewnialej trawy oraz cos w rodzaju podmoklego mchu pomiedzy nimi.

Wreszcie po prawie dziewieciu godzinach doszlismy do celu, czyli Laguna Esperanza. Po drodze czekalo nas jeszcze kilka wysokich podejsc i zejsc. Minelismy jedna prawie wymarla wioske gornicza, ktorej jedynymi mieszkancami bylo trzech Indian siedzacych i popijajacych jakichs miejscowy specyfik oraz dwa psy, ktore koniecznie chcialy w nas widziec zwierzyne do upolowania. Kiedy bylismy juz u kresu sil nadciagnely chmury i zaczal padac snieg. Jednak pod wieczor, jak juz rozbilismy nasz namiot, nagroda dla nas za calodniowy wysilek byl piekny zachod slonca nad Huayna Potosi.

Ostatni dzien treku znow zaczal sie od kilkusetmetrowego podejscia. Po wczorajszym nogi nas juz porzadnie bolaly, a dzisiejsza trasa w wiekszosci prowadzic miala droga gruntowa laczaca Tuni i Milluni, gdzie mielismy zakonczyc nasza wedrowke. Na domiar zlego woda w mijanych po drodze strumieniach i jeziorkach nie wygladala na zdatna do picia, a nasze zapasy szybko sie konczyly. Po prawie trzech godzinach marszu skorzystalismy wiec z propozycji podwiezienia nas kawaleczek na pace terenowej Toyoty. Nasz kierowca tak sie jednak rozpedzil, ze podwiozl nas az za Milluni, skad juz tylko godzina drogi dzielila od Refugio Huayna Potosi - ostatecznego celu naszego treku. Po drodze mijalismy kolejna wysoka przelecz (5000m n.p.m.), z ktorej rozciagal sie cudowny widok na cala doline i pasmo Kordyliery Krolewskiej. Niestety siedzac na pace bardziej staralem sie nie wypasc z niej wprost na samo dno tej doliny, niz zrobic jakiekolwiek zdjecia.

Huayna Potosi Base Camp jest podobno pelny turystow, przynajmniej w pelni sezonu turystycznego (od polowy maja do lipca). Podobno, bo gdy tam dotarlismy, to jedno z dwoch schronisk bylo nieczynne a w drugim byla tylko jedna osoba. Na szczescie udalo nam sie zlapac transport do La Paz i jeszcze tego samego dnia moglismy sie cieszyc z urokow cywilizacji - cieplego prysznica i obiadu w miejscowej restauracji.

W drodze powrotnej zatrzymalismy sie jeszcze na chwile w Milluni - niewielkiej opuszczonej wiosce gorniczej. Wzdluz drogi rozciagniety jest tutaj cmentarz gornikow - niezwykle malowniczo wygladajacy na tle Huayna Potosi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz