piątek, 30 kwietnia 2010

Valle de la Luna

Chcac choc troche odpoczac od ulicznego zgielku La Paz wybralismy sie na krotka wycieczke poza miasto do Valle de la Luna. Dolina slynie z silnie zerodowanych, pionowych form skalnych przypominajcych krajobraz ksiezycowy. Mimo, iz polozona jest na obrzezach La Paz, oprocz nas i francuskiej trzypokoleniowej rodzinki, nie bylo zadnych turystow.

La Paz - miasto o wielu obliczach

Po dziewieciu dniach z zalem opuszczalismy Sucre. Podroz do La Paz miala nam zajac 12 godzin. Niestety nie obylo sie bez przygod. Juz po niespelna dwoch godzinach zgasl silnik i za nic nie dalo sie go odpalic. W efekcie przez trzy godziny stalismy w szczerym polu, w srodku nocy. W koncu udalo sie kierowcom naprawic autobus i ruszylismy w dalsza droge. Rano obudzilismy sie na przedmiesciach La Paz, juz bez zadnego opoznienia.
Jest ono polozone w glebokiej kotlinie ponizej plaskowyzu Altiplano. Wszystkie jej zbocza sa calkowicie zabudowane. tutaj mieszkaja ubozsi mieszkancy miasta, a zabudowa. Natomiast na dnie kotliny znajduje sie centrum miasta z biurowcami, hotelami i historyczna zabudowa oraz ogromne strzezone wille najbogatszych mieszkancow. Kontrasty obecne w calej Boliwii sa tutaj jeszcze bardziej widoczne.
Najwazniejszym zabytkiem La Paz jest kosciol i klasztor sw Franciszka. W cenie biletu mozna tez wejsc na wieze, skad rozposciera sie piekny widok na miasto oraz na wewnetrzne dziedzince dajace schronienie przed gwarem miasta nie tylko ludziom, ale rowniez i zwierzetom. To wlasnie na jednym z dziedzincow udalo nam sie zobaczyc pierwszego szafirowo- zielonego kolibra.


Na ulicach La Paz panuje totalny chaos. Wzglednie nowoczense budynki sasiaduja z dzielnicami targowymi.  Nawolywania ulicznych sprzedawcow nikna w dzwiekach klaksonow. Pierwszy raz spotkalismy sie z naganiaczami siedzacymi w busikach i wykrzykujacymi pokonywana trase. Nie istnieja tutaj zadne przystanki, drzwi busow sa ciagle otwarte, takze mozna w kazdej chwili do nich wskoczyc lub z nich wyskoczyc, nawet na srodku kilkupasmowej ulicy.
 Indianska dzielnica to prawdziwy raj dla poszukiwaczy pamiatek i oryginalnych prezentow. Dostac mozna tu prawie wszystko: od hamakow, torebek i ubran po magiczne ziola i ususzone plody lamy. Te ostatnie wmurowane w fundamenty nowego domu maja przyniesc szczescie i pomyslnosc jego wlascicielom.
Trzeciego dnia pobytu w La Paz udalismy sie na poszukiwanie karnawalowych masek, kierujac sie posiadanymi przewodnikami. W  ten sposob odwiedzilismy w sumie cztery muzea, ale w zadnym z nich nie bylo nawet sladu masek. W koncu wyczerpani ogladaniem zdjec boliwijskich cholit z poczatku XX wieku i porcelanowych figurek obrazujacych historyczne bitwy, mecze pilkarskie i egzekucje miejscowych bohaterow trafilismy do Muzeum Etnografii i Folkloru. Co ciekawe wstep do muzeum jest bezplatny. Najwieksza atrakcja jest oczywiscie kolekcja przerazajacych masek wykorzystywanych przez boliwijskich tancerzy podczas karnawalu.

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Niedzielny targ w Tarabuco

W niedziele pojechalismy do, oddalonego o 60km od Sucre, Tarabuco, gdzie odbywa sie cotygodniowy targ. Obawialismy sie, ze bedzie on mial charakter czysto turystyczny. Na miejscu czekalo nas mile zaskoczenie. Okazalo sie, ze wiekszosc stanowila miejscowa ludnosc w oryginalnych tradydycyjnych strojach. Szczegolnie podobaly nam sie wymyslne nakrycia glowy.

Sucre - Biale Miasto

Po dwoch miesiacach w podrozy mielismy juz ochote zostac gdzies troche dluzej. Przy okazji postanowilismy wziac sie na serio za nasz kulejacy hiszpanski. Padlo wiec na Sucre, nazywane tez Bialym Miastem. W zasadzie wiekszosc ludzi mysli, ze stolica Boliwii jest La Paz. Tymczasem konstytucyjna stolica tego kraju jest wlasnie Sucre, choc prawie wszystkie urzedy centralne, poza Trybunalem Konstytucyjnym, mieszcza sie w La Paz. To wlasnie w Sucre w 1825 roku zostala proklamowana niepodleglosc Boliwii. Tutaj tez znajduje sie najstarszy uniwersytet Ameryki Poludniowej.
W sumie spedzilismy tu dziesiec dni i rownie dobrze moglibysmy zostac o wiele dluzej. Sucre to piekne miasto otoczone gorami. W centrum dominuje kolonialna architektura, w wiekszosci w bialym kolorze, z licznymi placami i pelnymi zieleni skwerami.


Zatrzymalismy sie w Alojamiento La Plata, znajdujacym sie dokladnie naprzeciwko glownego placu targowego - Mercado Central. Ta lokalizacja byla dla nas idealna. To wlasnie tutaj zaopatrywalismy sie w owoce i warzywa, pilismy swiezo wyciskane soki i kosztowalismy specjalow miejscowej kuchni. Najdziwniejszym zestawieniem byla dla nas miejscowa kolacja, skladajaca sie z miesa, parowki, banana, sadzonego jajka, frytek i ryzu - wszystko smazone na glebokim tluszczu.


Tutaj tez drugiego dnia poznalismy Gabe i Dominike, a za ich posrednictwem rowniez Basie i Grzeska. Razem tworzylismy mocna polska grupe umawiajac sie codziennie na almuerzo, a czasem rowniez na wieczorne wyjscia.
Najciekawszy widok na cale miasto rozciaga sie z placu Recoleta. Znajduje sie tu mila kawiarnia, gdzie siedzac na wygodnych lezakach w cieniu palmowych parasoli wreszcie moglismy sie poczuc jak na prawdziwych wakacjach, saczac kawke i podziwiajac panorame miasta.
Korzystajac z dluzszego pobytu w jednym miejscu zapisalismy sie na tygodniowy intensywny kurs hiszpanskiego. Kazde popoludnie spedzalismy w Bolivian Spanish School, a przedpoludnia poswiecalismy na nauke i przygotowania do kolejnej lekcji. Bylo to strzalem w dziesiatke. Jorge okazal sie swietnym nauczycielem, a w tydzien przerobilismy tyle materialu, ze teraz bedziemy potrzebowali kolejnych dwoch, zeby sie tego porzadnie nauczyc.
Kolejna zaleta dluzszego pobytu w jednym miejscu jest mozliwosc jego dokladniejszego poznania. Spacerujac po ulicach miasta trafilismy przypadkowo na tutejszy cmentarz. Wyglada on jak duzy, znakomicie utrzymany park, z alejkami, placykami, lawkami, a nawet fontanna.



Wzdluz glownej alei znajduja sie ogromne i stare grobowce rodzinne, a w tylnej czesci sciany i kaplice mieszczace urny z prochami ukryte za szklanymi gablotami mieszczacymi fotografie i kwiaty.

Szczegolne wrazenie robia witryny skrywajace urny dzieci, zawierajace ich ulubione zabawki.
W Sucre znajduja sie liczne zabytkowe koscioly. Niestety wiekszosc z nich byla zamknieta. Zwiedzanie, sila rzeczy, musialo sie wiec ograniczyc do ogladania ich z zewnatrz.



piątek, 23 kwietnia 2010

Potosi - w cieniu Srebrnej Gory

Nasz pobyt w Potosi zaczal sie od malego zgrzytu. Okazalo sie, ze w zadnym z bardzo licznych tu bankomatow nie moglismy wyplacic gotowki. Pol dnia spedzilismy biegajac od jednego do drugiego i wszedzie byl ten sam rezultat. Co gorsza okazalo sie, ze z naszymi polskimi kartami nie moglismy tez wyplacic pieniedzy w kasach bankow. Bylismy wiec ugotowani. Mielismy co prawda jeszcze jakis zapas gotowki, ale w perspektywie ciagle jeszcze cztery miesiace podrozy i zadnych gwarancji, ze dalej obedzie sie bez podobnych problemow. W efekcie stracilismy caly dzien na chodzenie od banku do banku. W koncu ustalilismy jednak, ze nasz polski bank przesle nam gotowke przez MoneyGram i rychlo rozwiaze ten problem. Moglismy wiec zaczac cieszyc sie miastem.
Potosi zapiera dech w piersiach i to doslownie. Znajduje sie ono bowiem na wysokosci 4060 m n.p.m. i jest najwyzej polozonym miastem na swiecie. Jego zwiedzanie nie jest zatem wcale takie proste.




Waskie uliczki, kamienice z bogato zdobionymi portalami i drewnianymi balkonami, liczne koscioly i muzea, do tego niebieskie niebo i wielokolorowa Cerro Rico, zwana tez czasem Srebrna Gora, w tle. To wlasnie znajdujacym sie w niej pokladom srebra miasto zawdzieczalo swoj gwaltowny rozwoj. W XVI wieku bylo wieksze nawet od Paryza czy Rzymu. Kazdy sukces ma jednak swoja cene. Przy wydobyciu srebra i cyny w tutejszych kopalniach zginelo w sumie na przestrzeni wiekow 8 milionow ludzi.


 Podobnie jak wiekszosc odwiedzajacych Potosi udalismy sie wiec na Cerro Rico, aby przyjrzec sie pracy gornikow. W dalszym ciagu trwa bowiem wydobycie i liczne agencje turystyczne oferuja wycieczki do dzialajacych kopalni. Nie zdecydowalismy sie jednak na zadna z nich a jedynie poszlismy zobaczyc kopalnie z zewnatrz. Trafilismy akurat na przerwe w pracy. Wielu gornikow jadlo almuerzo (obiad). Mijalismy tez dzieci i kobiety zanoszace posilek swoim ojcom i mezom.
Codzienne zycie gornikow, przede wszystkim dzieci pracujacych w tutejszych kopalniach pokazuje film dokumentalny "Devil´s Miners", ktory mielismy okazje obejrzec w Sucre. Jego bohaterem jest czternastoletni chlopiec, polsierota, ktory od czterech lat pracuje w kopalni. Jego dzienny zarobek to zaledwie rownowartosc czterech dolarow. Pracuja przy uzyciu podstawowych narzedzi na glebokosci do nawet kilkuset metrow pod powierzchnia ziemii. Kopalnie to tak naprawde wydrazone w skale tunele, bez jakichkolwiek zabezpieczen i urzedzen pomiarowych.Dlugie przebywanie w takich warunkach powoduje pylice pluc. Dlatego gornicy dozywaja okolo 35-40 lat, o ile oczywiscie wczesniej nie ulegna wypadkowi.

czwartek, 22 kwietnia 2010

Salar de Uyuni

Obowiazkowym punktem kazdego pobytu w Boliwii jest wycieczka do Salar de Uyuni. Mozna ja zrobic w zasadzie tylko korzystajac z miejscowej agencji. Pozostalo nam tylko zdecydowac czy ruszyc z Tupizy, czy tez dojechac do Uyuni i skorzystac z uslug tamtejszych biur. Ta pierwsza opcja byla drozsza, ale wybralismy wlasnie nia, gdyz pozwalala nam zobaczyc wiecej. Caly wyjazd trwal 4 dni i prowadzil bezdrozami poludniowej czesci plaskowyzu Altiplano. W tym czasie przejechalismy okolo 1200 km osiagajac wysokosc ponad 5000m n.p.m. Poza nami w naszym jeepie byli: Diete- nasz boliwijski przewodnik i zarazem kierowca, Andy z Londynu i dwoch Australijczykow: Matt i Ryan. Wszyscy tworzylismy calkiem zgrana ekipe i bardzo dobrze sie razem bawilismy.

DZIEN 1
Juz pierwszego dnia, kiedy wspielismy sie waska droga na szczyt jednej z gor, moglismy zobaczyc krazace ponad naszymi glowami ogromne kondory. W dole sterczaly czerwone skaly opadajace pionowo do, znajdujacej sie ponad sto metrow nizej zielonej doliny. Lagodniejsze zbocza porastaly natomiast kilkumetrowe kaktusy. Podczas przerwy na lunch towarzyszyly nam stada lam ze smiesznymi, kolorowymi pomponikami w uszach, ktorymi hodowcy oznaczaja swoje zwierzeta.

Po raz pierwszy moglismy sprobowac miesa lamy w pysznych tamales (rodzaj golabkow zawinietych w liscie kukurydzy) oraz lisci koki, ktore pomagaja zniesc dolegliwosci zwiazane z duzymi wysokosciami i w smaku przypominaja troche gorzkawa zielona herbate. Zucie lisci koki jest bardzo popularne w Boliwii; ich hodowla oraz sprzedaz jest tutaj legalna i ma kilkutysiacletnia historie. Na noc zatrzymalismy sie w San Antonio de Lipez- niewielkiej i bardzo biednej wiosce. Jedynym zrodlem dochodow jej mieszkancow sa nieliczni turysci zatrzymujacy sie na noc. Domy  zbudowane byly z bloczkow z suszonego blota i kryte sloma.

DZIEN 2
Drugiego dnia ruszylismy w droge jeszcze przed switem. Wschod slonca przywital nas w ruinach starej, inkaskiej wioski, polozonej u stop gory, w ktorej znajdowaly sie znaczne poklady srebra. Gdy na te tereny przybyli Hiszpanie, zmusili miejscowych Indian do niewolniczej pracy w miejscowych kopalniach, pozwalajac im wychodzic na powierzchnie tylko raz w miesiacu. Inkowie w koncu sie zbuntowali i udalo im sie przegnac Hiszpanow, po czym wrocili do swego dawnego zycia, z wielokrotnymi malzenstwami i skladaniem dzieci w ofierze bogom. To wszystko doprowadzilo do wyludnienia wioski. Dopiero w XX wieku podjeto probe ponownego zasiedlenia wsi i ekspoatacji kopalni. Jednak kazdy kto sie wprowadzil slyszal podobno w nocy dziwne glosy i szybko wariowal. Podobnie kazda proba ponownego otworzenia kopalni konczyla sie fiaskiem. Korytarze sie zawalaly grzebiac w nich ludzi. Byla to kara za obudzenie spiacego boga Tio.
W trakcie wyprawy nie obylo sie tez bez nieoczekiwanych przygod. Jeden z samochodow zepsul sie w srodku pustkowia i nie byl w stanie dalej pojechac.

Czekal nas wiec kilkugodzinny przymusowy postoj, w trakcie ktorego kierowcy musieli go naprawic.
Wreszcie dojechalismy do zrodel termalnych Aqua Calientes, gdzie moglismy skorzystac z dobrodziejstw goracej kapieli w pieknych okolicznosciach przyrody.

O wiele mniej przyjaznie, choc rownie imponujaco, wygladaly gejzery Sol de Manana, polozone 5000m n.p.m. Powietrze przesycone bylo zapachem siarki, a z poszczegolnych dziur w ziemii wydobywal sie blotne bable i fontanny do dwoch metrow wysokosci.


DZIEN 3
Po kolejnej nieprzespanej nocy (wysokosc 4600m n.p.m. dawala sie wszystkim we znaki) dojechalismy do jednej z glownych atrakcji calej wycieczki Laguny Colorada slynacej z niesamowitej gry kolorow.

Dzieki czerwonym algom woda ma charakterystyczna czerwona barwe. Przy brzegu wystepowaly tu tez gorace zrodla, co w polaczeniu z przerazliwym chlodem poranka dawalo niezwykle widowiskowy efekt unoszacych sie mgiel. Calosci dopelnialy brodzace w wodzie rozowe flamingi.
Dalej droga wila sie kamienna pustynia mijajac po drodze kolejne jeziora i niesamowite formy skalne, w tym Arbol de Piedra, czyli kamienne drzewo, az w koncu dotarlismy do podnoza dymiacego wulkanu Ollague.

 Bardziej ciekawe od samego wulkanu byly jednak niezwykle formy skalne pochodzenia wulkanicznego.

Abstrakcyjne, wyoblone ksztalty z ogromnymi przewieszeniami wygladajace jak fale zastyglej lawy.
Jadac srodkiem wielkiego slonego jeziora Salar de Chiguana zostalismy nagle zatrzymani przez kilkunastoletnia dziewczynke. To niemieckie malzenstwo z dwiema corkami w wieku okolo 8 i 12 lat, podrozujace przez Ameryke na dwoch motorach, chcialo dopytac sie o dalsza droge.
Jadac salarem zauwazylismy tez ciekawe zjawisko. Otaczajace nas gory odbijaly sie w powierzchni soliska jak w zwierciadle. Nie bardzo wiedzielismy, co jest rzeczywiste i gdzie konczy sie horyzont. Najciekawiej wygladaly male wyspy - jak lezki zawieszone w przestworzach. Wszystko to dzialo sie jednak bez kropli wody. To rozgrzane sloncem powietrze, w polaczeniu z krysztalkami soli powodowaly to zjawisko.
Wreszcie ok. 17.00 dojechalismy do celu - solnego hotelu na skraju Salar de Uyuni, w ktorym mielismy spedzic kolejna noc.

Jego sciany w calosci zbudowane byly z bloczkow soli polaczonych zaprawa z soli rozpuszczonej w wodzie z niewielkim dodatkiem cementu. Podloge stanowily wysypane grudki soli i nawet meble oraz elementy wykoczenia (lozka, stoly, krzesla, zyrandole) wykonane byly z soli.

DZIEN 4
Ostatni dzien to najwieksza atrakcja calej wycieczki, czyli Salar de Uyuni. Jest to ogromne slone jezioro o powierzchni 12000 km2. W porze deszczowej przykryte jest warstwa wody. Przez wiekszosc roku jest to jednak jaskrawo biala, plaska powierzchnia solnej skorupy, na ktorej od czasu do czasu wyrastaja wyspy porosniete kaktusami.

Gdzie tylko spojrzec widac iskrzaca sie w sloncu biel podloza oraz blekit nieba.



Koncowym punktem programu bylo cmentarzysko pociagow - oddalone o kilka kilometrow od Uyuni zlomowisko lokomotyw, wagonow i torow kolejowych. Wszystko porozrzucane po calym terenie i rdzewiejace robilo niesamowite wrazenie.