środa, 30 czerwca 2010

Peruwianskie rozmaitosci

Szesc tygodni spedzonych w Peru to wystarczajaco duzo czasu, zeby sie w tym kraju zakochac. Ogromna roznorodnosc, piekne krajobrazy, sympatyczni ludzie. O wiekszosci tych rzeczy juz napisalismy. Teraz przyszla wiec pora na rozne duperele.
Przede wszystkim z krajow takich jak Peru czy Boliwia nie da sie wyjechac bez torby pelnej pamiatek i prezentow, glownie swetrow, czapek, czy skarpet z welny alpaki. Oczywiscie kazda Indianka zapewniala, ze tylko u niej kupimy "100% pure alpaca", a reszta to tylko "sintetico". Nasze plecaki byly juz i tak wystarczajaco ciezkie, wiec staralismy sie kupic jak najmniej. O tym, ze nie do konca nam sie udalo mozna sie przekonac patrzac na ponizsze zdjecia.



Ciekawym przezyciem bylo pojscie do kina w Limie. Bilet kosztowal grosze, okolo 4zl. Sala byla mala, z rzedami plastikowych siedzen trzeszczacych przy kazdym ruchu. Na szczescie poszczegolne rzedy byly tak blisko siebie, ze o zadnym ruchu nie bylo wlasciwie mowy. Jakosc dzwieku byla rownie wysoka co cena biletu. W zasadzie przez prawie polowe filmu nie bylismy w stanie zrozumiec ani slowa. Do tego cisza na sali jest tu pojeciem nieznanym. Chrupanie przeszkadzalo stosunkowo najmniej. Glosne rozmowy, czy dzwoniace komorki nie robily na nikim wrazenia. O zadnym wyciszeniu drzwi czy scian tez nie bylo mowy, wiec lepiej slyszelismy rozmowy z korytarza niz dialogi filmowych bohaterow. W pewnym momencie ktos stwierdzil, ze projekcja filmu jest najlepszym momentem na drobne naprawy i z pokoju projekcyjnego rozlegl sie dzwiek przybijania gwozdzi.

Osobna historia sa peruwianskie drogi. Wlasciwie jest to jedna wielka "curva peligrosa", czyli niebezpieczny zakret. Jeszcze pol biedy, gdy droga nie jest wyasfaltowana. Wtedy kierowcy, chcac nie chcac, musza powsciagac swoje rajdowe zapedy. Drogi sa tak waskie, ze dwa auta sie na nich nie mina. Opracowano wiec system trabienia przed kazdym zakretem, ostrzegajacego przed zblizajacym sie pojazdem. Gorzej sprawa wyglada na lepszych drogach asfaltowych. Zbocza sa tu tak strome, ze czesto osuwaja sie wraz z fragmentem drogi, zostawiajac tylko jeden pas. Mimo to nawet ponad dwukrotne przekraczanie dozwolonej predkosci jest tu norma, nawet na sliskiej po deszczu nawierzchni.
Podstawowym srodkiem transportu jest collectivo, czyli zwykly samochod osobowy, funkcjonujacy jak zbiorowa taksowka, do ktorego mozna zmiescic nawet szesciu pasazerow. Znacznie lepsze sa kombi, gdyz ich maksymalna pojemnosc jest prawie nieograniczona - poza przednim i tylnim siedzeniem jest przeciez jeszcze bagaznik.....

wtorek, 29 czerwca 2010

Pierwsze chwile w Ekwadorze...

W zasadzie mialo byc o czym innym, ale...
Od dwoch dni jestesmy juz w Ekwadorze. Po prawie trzech miesiacach w Peru i Boliwii nasze plecaki sa jeszcze ciezsze niz na poczatku, wiec postanowilismy sobie ulatwic przejazd z peruwianskiej Mancory do ekwadorskiej Cuenci i kupilismy od razu bilet docelowy. Co prawda na granicy i tak trzeba bylo zmienic autobusy, ale chociaz nie musielismy nigdzie chodzic z naszymi bagazami.
To, ze autobus przyjechal godzine pozniej to w sumie zaden problem, bo przeciez nigdzie nam sie nie spieszylo. Ale schody zaczely sie po przekroczeniu granicy. W biurze firmy, ktora miala nas zabrac dalej powstalo zamieszanie, bo czesc ludzi miala na swoich biletach wpisana cene 7USD i Haunquillas (miasteczko graniczne po stronie ekwadorskiej) jako cel podrozy. W Mancorze wyjasniono im, ze bilet na dalsza czesc podrozy dostana w Ekwadorze bezplatnie, gdyz zaplacili juz za caly przejazd dwa razy tyle. Oczywiscie firma ekwadorska nie chciala w to uwierzyc twierdzac, ze nie dostala pieniedzy i w efekcie biedni musieli wyciagnac z autobusu swoje bagaze, a my pojechalismy dalej bez nich. Pol godziny pozniej pomocnik kierowcy zaczal zbierac bilety. Kiedy zobaczyl nasz, wystawiony przez firme peruwianska, stwierdzil, ze jest niewazny, poniewaz oni z ta firma nie wspolpracuja i nigdy o niej nie slyszeli. Bylo to nieprawda, bo w Mancorze sa tylko trzy agencje sprzedajace te bilety, a autobusy odjezdzaja codziennie. Zaczela sie awantura. Dwa razy wciagani w nia byli policjanci z mijanych posterunkow. Nic nie mogli jednak poradzic. My uparlismy sie, ze mamy bilet, za ktory zaplacilismy i wiecej placic nie bedziemy. Nasza strone wzial tez siedzacy przed nami Katalonczyk. I tak w nerwowej atmosferze mijaly kolejne kilometry. Z czasem kierowcy zaczeli lagodzic swoje stanowisko i chcieli juz tylko zaplaty za jednego pasazera. Oczywiscie nigdy nie bylo mowy o wypisaniu przez nich biletu, chcieli po prostu "dorobic sobie na boku naszym kosztem". Powiedzielismy wiec, ze mozemy zaplacic, ale tylko kasjerce w ich biurze, a w autobusie nie dostana od nas ani grosza. Pan jeszcze dwukrotnie do nas podchodzil, ale tym razem juz tylko pytal czy znajdziemy jakies rozwiazanie. Po uslyszeniu, ze nie zamierzamy zadnego szukac, dal za wygrana. W koncu dojechalismy do Cuenci, dalismy kierowcy nasz bilet i poszlismy w swoja strone. Juz w hostelu uslyszelismy, ze nie bylismy pierwszymi, ktorych probowano w ten sposob oszukac. Jestesmy pewni, ze w wielu przypadkach im sie to udaje. Lepiej wiec dojechac do granicy z Ekwadorem i dopiero tutaj kupic bilet na dalsza droge.
Na szczescie w Cuence udalo nam sie znalezc bardzo mily hostel z przesympatycznymi wlascicielami. Samo miasto tez wyglada bardzo ladnie, wiec nasze pierwsze wrazenia z Ekwadoru sa mimo wszystko pozytywne.

czwartek, 24 czerwca 2010

3000 metrow w dol, czyli wreszcie wakacje

Po czterech miesiacach w podrozy, w tym dwoch spedzonych na wysokosci okolo 3000m n.p.m., przyszedl czas na odpoczynek i slodkie nierobstwo. Jako, ze nie ma bezposredniego polaczenia z Huaraz do Mancory, po drodze musielismy zatrzymac sie jeszcze w Trujillo - trzecim co do wielkosci miescie Peru. Miasto okazalo sie ladniejsze niz myslelismy. Glowny plac zabudowany jest niskimi budynkami, pomalowanymi na rozne kolory.


Najciekawsze byly jednak charakterystyczne okna z wielkimi kratami.



Po kilkugodzinnym spacerze po starowce nie oparlismy sie tez pokusie odwiedzenia pobliskiej wioski Huanchaco, w ktorej znajduje sie jedna z najbardziej popularnych (przynajmniej wsrod gringos) peruwianskich plaz. Znana jest ona przede wszystkich z charakterystycznych lodzi trzcinowych wykorzystywanych przez miejscowych rybakow do polowu ryb i krabow.


Panuja tu tez idealne warunki do surfingu. Niestety plaza jest dosc brudna, a niebo zamglone.
Mielismy rowniez okazje zobaczyc tradycyjny peruwianski taniec z wymachiwaniem chusteczka.


Wieczorem wsiedlismy w autobus, zeby obudzic sie w Mancorze. Podobnie jak na calym wybrzezu peruwianskim jest tu pustynia. Jednak w przeciwienstwie do jego poludniowej czesci, nie ma juz ciaglej mgly znad oceanu i swieci piekne slonce.

Po czterech miesiacach w podrozy i tysiacach przejechanych autobusami kilometrow znalezlismy na koniec nocleg w PK´S-ie...

Nasz hostel znajdowal sie na samej plazy, wyposazony byl w ogromny taras z hamakiem i lezakami, a za dwojke z prywatna lazienka placilismy niewiele ponad 30 zl.



Nie pozostalo zatem nic jak tylko oddawac sie blogiemu lenistwu....

sobota, 19 czerwca 2010

Boliwia i Peru od kuchni

Wsrod mnostwa dan boliwijskich skladajacych sie glownie ze smazonego kurczaka  z frytkami i ryzem zdecydowanie najbardziej nam smakowaly pstragi w czosnku nad Jeziorem Titicaca, saltenias, czyli pieczone pierogi nadziewane kurczakiem, jajkiem na twardo i rodzynkami oraz sopa de mani, czyli zupa warzywna ze zmielonymi orzeszkami ziemnymi i makaronem. Po prostu pycha.
Chyba najorginalniejszy nasz boliwijski posilek zjedlismy jednak na targu w Sucre. Skladal sie on z makaronu, ryzu, frytek (frytki i ziemniaki traktowane sa w Peru i Boliwii jak warzywo i podawane sa razem z makaronem lub ryzem), miesnego kotleta, parowki, jajka sadzonego i banana- wszystko smazone oczywiscie w glebokim oleju i podane na jednym talerzu.

Po prawie szesciu tygodniach w Peru i stolowaniu sie wylacznie w lokalnych knajpach skosztowalismy wiekszosci sztandarowych potraw. Jedna z najorginalniejszych jest na pewno ceviche, czyli takie peruwianskie sushi, skladajace sie- w klasycznej wersji- z surowej ryby marynowanej w soku z limonki z dodatkiem ostrych papryczek chili i cebuli, podawane ze slodka, gotowana kukurydza i yuka (maniokiem). Smakuje naprawde dobrze. Poza tym oczywiscie szereg potraw z kurczaka, nasze ulubione to aji de gallina (kurczak w sosie pieprzowym z jajkiem na twardo) i pollo de mani (kurczak w sosie ze zmielonych orzeszkow ziemnych). Do tego na przystawke papa rellena (czyli ziemniaczany pierog nadziewany warzywami), zupa z krewetek lub salatka warzywna z awokado. Do picia chicha morada- napoj z ciemnoczerwonej kukurydzy z dodatkiem cynamonu, od ktorego zdarzylismy sie juz uzaleznic.

Genialnym wynalazkiem krajow takich jak Peru czy Boliwia jest almuerzo (tak to sie nazywa w Boliwii)/menu del dia (tak to sie nazywa w Peru). W godzinach popoludniowych w lokalnych knajpkach mozna zjesc dwudaniowy obiad z napojem, a czasem nawet przystawka czy deserem, za rownowartosc 4- 8 zl. Cale szczescie, ze almuerzo funkcjonuje rowniez w Ekwadorze, do ktorego juz niedlugo sie wybieramy...

Trekking Santa Cruz

Santa Cruz prowadzi pomiedzy szczytami Cordiliery Blanca, drugich najwyzszych gor swiata, i jest po Inka Trail najpopularniejszym trekkingiem w Peru. Troche obawialismy sie wiec dzikich tlumow na trasie i sterty smieci wokol szlaku. Na szczescie nasze obawy okazaly sie zupelnie bezpodstawne. Nie bylismy oczywiscie sami jak w Boliwii, ale tez bylo nieco mniej ludzi niz na Salkantay. W odroznieniu od wczesniejszych trekow, nie bylismy jedynymi robiacymi go bez przewodnika, oslow i kucharzy.
Cala zabawa zaczela sie w Cashapampa, niewielkiej wiosce oddalonej o okolo 3 godziny jazdy od Huaraz, i trwala cztery dni. Na poczatku musielismy kupic bilet wstepu do parku narodowego w cenie 65 soli. Choc cala trase mozna bez trudu przejsc w trzy dni, to i tak trzeba kupic bilet na caly miesiac. Peruwianczycy do perfekcji opanowali sztuke zdzierania pieniedzy z turystow. Faktem jest tez jednak, ze w tym przypadku widoki warte sa tej ceny.
Pierwszy dzien to ponad trzygodzinne wspinanie sie w gore rzeki glebokim wawozem. Dopiero pod koniec dolina sie rozszerza odslaniajac odlegle jeszcze szczyty.


Tak naprawde dwa pierwsze dni mozna spokojnie polaczyc w jeden. To co najpiekniejsze w tym trekkingu rozpoczyna sie bowiem wlasnie w polowie drugiego dnia. Dolina Santa Cruz robi sie coraz szersza, a osniezone szczyty okolicznych szesciotysiecznikow i lodowce coraz blizsze.



Po drodze mijalismy tez dwa jeziora o pieknej zielonkawej barwie oraz liczne krzaki lubinu, ktory jest tutaj traktowany jako roslina jadalna.
Szlak prowadzi w poblizu Alpamayo, wybranej przed laty na najpiekniejsza gore swiata. Nie moglismy wiec przegapic takiej atrakcji i zboczylismy troche, aby udac sie do jej Base Campu.

Sam szczyt troche nas rozczarowal, ale widok wokol byl wspanialy. Wspinajac sie do Base Campu moglismy tez podziwiac w calosci doline Santa Cruz.

Najlepsza czesc tego dnia byla jednak ciagle przed nami. Druga noc spedzilismy na szerokiej polanie otoczonej zewszad przez szesciotysieczniki. Ponad nami slychac bylo trzask pekajacego lodu i loskot spadajacych fragmentow lodowca.


Wszystkie campingi byly tak naprawde lakami, na ktorych pasly sie krowy i osly. Trudno sie bylo od nich opedzic. Takie byly ciekawskie.


Trzeci dzien rozpoczela dwugodzinna wspinaczka na Punta Union, najwyzsza przelecz na trasie calego treku (4750m n.p.m.). Droga miejscami byla bardzo stroma ale dla takich widokow warto bylo troche sie wysilic, a potem zostac dluzej na gorze. Zwlaszcza, ze pomimo wysokosci, bylo dosc cieplo i swiecilo slonce.




Stroma sciezka z drugiej strony przeleczy tez nie zachecala do ruszenia w dalsza droge. Nawet miejscowe muly baly sie nia schodzic.

Schodzac, mijalismy liczne malutkie jeziorka, w ktorych pieknie odbijaly sie okoliczne szczyty.


Zrelaksowani po zejsciu na nizsze wysokosci kolejny wieczor spedzilismy delektujac sie kawa przyniesiona przez Francois i Mattiego. Niestety, jak i poprzednie, nie trwal on dla nas zbyt dlugo. Okolo 19 zrobilo sie juz bardzo zimno i z radoscia wskoczylismy do naszych cieplutkich spiworow.
Ostatni dzien to juz tylko powrot do Vaquerii, skad mielismy busa powrotnego do Huaraz. Po drodze mijalismy wioski Quechua z licznymi hodowlami swinek morskich.



Po ponad dwoch miesiacach spedzonych w gorach Boliwii i Peru przychodzi teraz czas na zmiane dekoracji i przenosiny na peruwianskie wybrzeze. W tym czasie przeszlismy kilka roznych trekkingow. Byly one zupelnie rozne, ale jedna rzecz mialy wspolna - nigdy nie chcielibysmy zrobic ich z zadna agencja turystyczna. Sa one tu (zwlaszcza w Peru) nastawione glownie na zysk Czesto spotykalismy sie z bardzo rozna ocena trudnosci trasy. Jezeli mowilismy, ze zastanawiamy sie czy w ogole ja robic, zapewniali, ze jest bardzo latwa i na pewno damy rade. Jezeli od razu mowilismy, ze chcemy robic ja samodzielnie, mowili, ze jest bardzo trudna, mnostwo nieoznaczonych sciezek i na pewno zabladzimy, a nawet jesli nie to napadna nas hordy bandytow czyhajace na nasze plecaki. Oczywiscie ani jedno ani drugie nigdy nie mialo miejsca. Nikt tez nie ostrzega tu przed skutkami choroby wysokosciowej, ktora moze skonczyc sie nawet smiercia. Mnostwo osob wykupuje w agencjach wycieczki na okoliczne szesciotysieczniki slyszac jakie to jest latwe. Dopiero, gdy dokladnie dopytac, okazuje sie, ze tylko okolo 30 % ludzi wchodzi na szczyt. Ostatniego dnia treku Santa Cruz, schodzac z przeleczy Punta Union, minelismy troje Amerykanow wchodzacych na gore. Mieli wykupiona wycieczke i towarzyszyl im peruwianski przewodnik. Gdy ich mijalismy mieli przed soba jeszcze ponad 500 metrow podejscia. Mimo to jeden z nich juz na tej wysokosci wyraznie zle sie czul, byl bardzo blady i z trudem oddychal, robiac co chwile dlugie przerwy. Dopiero wieczorem, siedzac przy kawie ze spotkanymi Francuzami, dowiedzielismy sie, ze gdy oni go mijali, wygladal juz bardzo zle. Objawy choroby sie nasilily i co troche wymiotowal. Poniewaz szedl na zorganizowana wyprawe, musial isc dalej. Wszystkie jego rzeczy - cieple ubrania, namiot i spiwor byly juz z mulami, po drugiej stronie. Nie mial wiec nawet gdzie wrocic, bo spedzenie mroznej nocy na dworze i bez cieplych ubran nie wchodzilo w gre. Zwlaszcza, ze jeden przewodnik przypada czesto nawet na 12 osob.
Powszechne sa tez problemy ze sprzetem - dziurawe buty, czesto z pourywanymi sprzaczkami, zepsute kijki trekkingowe, dziurawy namiot, czy letnie spiwory, gdy w nocy temperatura spada ponizej zera. Jezeli ktos chce skorzystac z uslug agencji, trzeba ja wczesniej dokladnie sprawdzic, albo wybrac sie w gory samemu, co czesto jest bezpieczniejsze, a na pewno duzo bardziej przyjemne.

sobota, 12 czerwca 2010

Lima - mglista stolica

Po dwoch tygodniach spedzonych w Cuzco i okolicach przyszla pora na stolice Peru - Lime. Miasto nie jest niestety zachwycajace i po dwoch dniach tu spedzonych z przyjemnoscia wyjezdzamy z powrotem w gory.
Przede wszystkim przygnebiajace jest to, ze od maja do listopada niebo jest caly czas zachmurzone a ulice miasta spowija mgla znad oceanu. Poteguje to jeszcze wrazenie bylejakosci architektury i chaosu na ulicach.


Nawet kolonialna starowka nie robi specjalnego wrazenia, zwlaszcza po odwiedzeniu Cuzco i Arequipy.




Na tym tle bardzo pozytywnie wyroznia sie Hotel Espana, w ktorym sie zatrzymalismy. Na zewnatrz widac pieknie rzezbione wykusze i bujna zielen splywajaca z dachu.


Wewnatrz jest mnostwo obrazow, luster i kopii antycznych rzezb, a pobyt urozmaica nam caly zwierzyniec.




Na tarasie przesiaduja dwie bardzo gadatliwe papugi, wdzieczace sie do obiektywow, po podlodze majestatycznie poruszaja sie dwa wielkie zolwie, a wszystkim towarzyszy puchaty kocur.

Pewnym urozmaiceniem bylo tez rozpoczecie Mundialu. W Peru, podobnie jak i calej Ameryce Poludniowej, wszyscy kochaja pilke. Pomimo, iz sami do finalow sie nie zakwalifikowali, na glownym placu miasta ustawiony jest wielki telebim, na ktorym transmitowane sa mecze.