sobota, 15 maja 2010

Titicaca - swiete jezioro Inkow

Wystarczyly trzy godziny w autobusie, aby z gwarnego La Paz znalezc sie w Copacabanie. Jest to niewielkie miasteczko polozone po boliwijskiej stronie jeziora Titicaca.

Znane jest ono przede wszystkim ze znajdujacego sie tu Sanktuarium Czarnej Madonny - Virgen de Copacabana.

W Copacabanie spedzilismy dwa leniwe dni. W tym czasie udalo nam sie zakosztowac glownych miejscowych atrakcji, czyli przepysznego pstraga w budce nad jeziorem, slubu indianskiej pary, oraz swiecenia pojazdow przed katedra. Ryba byla dla nas mila odmiana po monotonnej i tlustej boliwijskiej kuchni. Podawano ja na rozne sposoby, ale naszym zdecydowanym faworytem byl pstrag w czosnku.

Ciekawym przezyciem bylo tez swiecenie pojazdow przez miejscowych franciszkanow. Od rana auta ustawialy sie na placu przed katedra, a kierowcy wraz z rodzinami przystrajali je kwiatami i kolorowymi szarfami.

Zakonnik odmawial krotka modlitwe przy kazdym samochodzie, po czym dokladnie zlewal go woda swiecona, nie tylko z zewnatrz, ale rowniez silnik i fotele. Wtedy rodzina dodatkowo jeszcze polewala auto cola, piwem i szampanem, oraz obsypywala platkami kwiatow. Na koniec pozostalo jeszcze tylko odpalenie petard i samochod byl poswiecony, a pozostale piwo mozna bylo spokojnie wypic. Dalszy ciag rytualu odbywal sie na juz na plazy, gdzie stara indianska znachorka okadzala poswiecone wczesniej samochody, mamroczac przy tym jakies zaklecia.

W tym samym czasie w katedrze odbywal sie indianski slub. Po zakonczeniu ceremoni mlodzi wraz z rodzinami ustawili sie na specjalnie w tym celu przygotowanych dywanikach. Przygrywala im miejscowa kapela ubrana w tradycyjne czerwone poncza, a goscie weselni skladali im zyczenia posypujac ich glowy platkami kwiatow.



Po dwoch dniach opuscilismy Copacabane i udalismy sie na trzydniowy trekking na Isla del Sol. To wlasnie tutaj, zgodnie z legenda, zostali stworzeni pierwsi krolowie inkascy.
Jak zwykle utrudnilismy sobie sprawe i zamiast po prostu poplynac z wszystkimi turystami na wyspe, spedzilismy kilka godzin idac do konca polwyspu, gdzie musielismy znalezc rybaka, ktory przewiozlby nas na wyspe. Nad jeziorem znalazl sie pan w wieku na oko 65 lat, ktory zgodzil sie zabrac nas na wyspe swoja lodzia wioslowa. Mniej wiecej w 1/3 drogi okazalo sie, ze dziadzio ma 83 lata. Okazalo sie tez, ze wody w lodzi jest coraz wiecej. Asia dostala wiec zolte plastikowe wiaderko i wazna misje wylewania wody, a tym samym utrzymania nas na powierzchni. Co prawda dziadzio niezle sobie radzil z wioslowaniem, ale wiek jednak robil swoje. Zaczelismy wiec wioslowac razem. Na szczescie po okolo 40 minutach dotarlismy do brzegu i moglismy wyrzucic nasze (suche) plecaki, a dziadzio nie spieszac sie ruszyl w droge powrotna.

Zaraz po dotarciu na wyspe musielismy znalezc miejsce na nocleg. Na szczescie nie bylo to trudne, bo tarasowy uklad pol pozwalal na rozbicie namiotu na idealnie plaskim terenie, oslonietym od wiatru kamiennym murkiem.
To sie nazywa miec nocleg z widokiem.


Trasa trekkingu prowadzila wokol calej wyspy. Jej zachodnia czesc jest w zasadzie niezamieszkana. Droga prowadzila ponad pieknymi zatokami, cyplami i skalami wystajacymi z wody, a dzien zakonczylismy noclegiem na piaszczystej plazy, z cudownym spektaklem zachodzacego slonca.



Trzeci dzien trekkingu prowadzil nas wschodnia czescia wyspy. Jest ona bardziej zaludniona niz zachodnia.

Zbocza sa tu lagodniejsze i bardziej nadaja sie do upraw tarasowych. Lagodniejsze sa tez zejscia do plaz. Caly czas towarzyszyly nam w oddali osniezone szczyty Cordiliera Real, cudownie kontrastujace z zielenia wyspy.
Po powrocie z Isla del Sol przyszedl czas na pozegnanie z Boliwia. Udalismy sie do Puno po peruwianskiej stronie jeziora. Slynie ono przede wszystkim ze znajdujacych sie tu plywajacych wysp indian Uru. Prawdziwi Uru nie przetrwali do dnia dzisiejszego. Ich potomkowie buduja dzis wyspy z trzciny chcac zachowac ich kulture i pokazac ja turystom. Mimo ich komercyjnego charakteru warto bylo je zobaczyc.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz