wtorek, 8 czerwca 2010

Trekking Mollepata - Salkantay - Machu Picchu

Po tygodniu spedzonym w Cuzco przyszedl wreszcie czas zeby troche rozruszac nasze zastane kosci. Wczesnym rankiem 1 czerwca wsiedlismy wiec w autobus jadacy do Mollepaty, gdzie zaczelismy nasz pieciodniowy trekking do Machu Picchu. W sumie przeszlismy prawie 100km wchodzac na 4600m n.p.m., a nastepnie schodzac prawie 3000m w dol.
Juz pierwszy dzien przyniosl nam dlugo wyczekiwana zmiane scenerii. Po dwoch miesiacach spedzonych na wysokich plaskowyzach Boliwii i Peru, w otoczeniu suchych traw i skal, z przyjemnoscia powitalismy pojawienie sie zieleni.



Droga prowadzila caly czas do gory, licznymi serpentynami. Na szczescie udalo nam sie zaoszczedzic troche czasu dzieki skrotowi, ktorym poprowadzil nas napotkany staruszek. Mowil on praktycznie wylacznie w quechua. A nasz marny hiszpanski, przy jego, wydawal sie niemal biegly. Udalo nam sie jednak ominac wiekszosc serpentyn i choc musielismy wejsc wyzej, to zaoszczedzilismy sporo czasu, ktory moglismy poswiecic na delektowanie sie miejscowym piwkiem w miejscu naszego noclegu.


Kilka godzin pozniej zaczely pojawiac sie kolejne grupki. Okazalo sie, ze znow bylismy jedynymi idacymi bez wsparcia przewodnika, kucharzy i mulow.

Drugiego dnia czekalo nas dalsze podejscie az do przeleczy Salkantay, ktora wg roznych zrodel ma miedzy 4600 a 4750m n.p.m. Trzygodzinna wspinaczke w pelni wynagrodzily nam widoki jakie sie z niej roztaczaly.





Po drugiej stronie przeleczy krajobraz zmienil sie diametralnie. Weszlismy w gesty i wilgotny las mglisty. Roilo sie tu od wielobarwnych kwiatow, a nad nami lataly stadka papug.




Mijalismy tez wiele wodospadow, z ktorych czesc bylo tylko slychac. Zupelnie schowane byly bowiem w gaszczu zarosli.



Niestety popoludniu pogoda troche sie popsula. Zachmurzylo sie i zaczal padac deszcz. Postanowilismy wiec przeczekac deszcz pod napotkanym w srodku niczego daszkiem ze slomy. W efekcie na miejsce kolejnego noclegu dotarlismy dopiero okolo 17. Cala okolica byla zamglona i dopiero rano moglismy przyjrzec sie okolicznym dolinom.


Trzeci dzien to dalsze schodzenie w dol. Sciezka byla w zasadzie caly czas dobrze widoczna i nie wymagala wynajmowania przewodnika. Przy kilku okazjach znikala jednak zupelnie, by sie ponownie pokazac kilkanascie metrow dalej w gore strumienia.


Bylo tez coraz bardziej wilgotno. Dlugimi fragmentami szlismy niemal w korytach strumieni, albo po prostu w blocie. W ten sposob dotarlismy do La Playa, ktora dla wiekszosci grup jest koncem trekkingu. Stad busiki zabieraja je w poblize Machu Picchu. My jednak postanowilismy tu zostac na noc, a nastepnego dnia kontynuowac nasza wedrowke. Znow czekalo nas kilkusetmetrowe i miejscami bardzo strome podejscie. Wysokosc byla znacznie nizsza, ale upal dawal sie we znaki. Zwlaszcza, ze po minieciu plantacji bananow i kawy, duza czesc trasy prowadzila odkrytym zboczem gory, bez zadnej ochrony przed sloncem.

Na szczescie po drodze spotkalismy mila starsza pania siedzaca na drzewie i zbierajaca granadillie. Widzac nasze zmeczone miny, zrzucila nam chyba z kilogram tych pysznych owocow.


Zaraz po minieciu przeleczy moglismy po raz pierwszy zobaczyc ruiny Machu Picchu. Na tle okolicznych gor wygladaly przepieknie. Niedlugo pozniej znalezlismy tez polanke, na ktorej rozbilismy nasz namiot. Stad rowniez roztaczala sie piekna panorama gor oraz Machu Picchu lezacego w dole ponizej nas.



Ostatni dzien trekkingu to 11-stokilometrowa wedrowka dolina rzeki Urubamby, wzdluz torow kolejowych, do Aquas Calientes.


Mimo pieknego polozenia, bylo to jedno z najbrzydszych miejsc w jakich bylismy podczas naszej wyprawy. Bardzo chaotyczne i niesamowicie skomercjalizowane. Wszyscy chca tu jak najwiecej wydusic z biednego turysty. Sam wstep do ruin kosztuje 126 soli, czyli prawie 50 dolarow. Dodatkowo dojazd na gore to 20 soli, a w dol kolejne 20. Mozna zaoszczedzic troche wchodzac na gore piechota.
Najprostszym sposobem dotarcia tutaj jest kupno biletu na turystyczny pociag z Cuzco (111km). Bilet kosztuje okolo 60 dolarow. Mimo to turysci jada pociagiem tylko ostatni fragment trasy, a reszte przemierzaja autobusem, bo po styczniowych lawinach blotnych tory sa nieprzejezdne.
Dlatego jak juz dotarlismy do Aquas Calientes i kupilismy nasze bilety, to nawet niespecjalnie chcialo nam sie isc zeby zobaczyc ruiny. Do tego rano okazalo sie, ze z Tomka obtarta pieta nie pojdziemy na gore i musielismy pojechac autobusem. Jak juz dotarlismy na gore nie widzielismy w zasadzie nic, bo wszystko spowila gesta mgla. Na szczescie pozniej troche sie rozpogodzilo, a nadciagajace co chwile chmury nadawaly ruinom jeszcze wiecej tajemniczosci.





Tym niemniej nie mozemy oprzec sie wrazeniu, ze Machu Picchu, podobnie jak wszystko co jest zwiazane z Inkami, jest nieco przereklamowane. Najlepiej wygladaja one z pewnego oddalenia. Spacerujac jego "uliczkami" widac, ze tak naprawde sa to tylko pozostalosci scian i nic wiecej sie nie zachowalo. Dodatkowo "imperium" Inkow trwalo zaledwie niespelna 100 lat, na przelomie XV i XVI wieku i z tego czasu pochodzi wiekszosc ruin. Trudno wiec mowic o ich "antycznosci", a jesli sie je porowna z osiagnieciami chinskimi, europejskimi, czy arabskimi, to wypadaja one raczej blado.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz