sobota, 19 czerwca 2010

Trekking Santa Cruz

Santa Cruz prowadzi pomiedzy szczytami Cordiliery Blanca, drugich najwyzszych gor swiata, i jest po Inka Trail najpopularniejszym trekkingiem w Peru. Troche obawialismy sie wiec dzikich tlumow na trasie i sterty smieci wokol szlaku. Na szczescie nasze obawy okazaly sie zupelnie bezpodstawne. Nie bylismy oczywiscie sami jak w Boliwii, ale tez bylo nieco mniej ludzi niz na Salkantay. W odroznieniu od wczesniejszych trekow, nie bylismy jedynymi robiacymi go bez przewodnika, oslow i kucharzy.
Cala zabawa zaczela sie w Cashapampa, niewielkiej wiosce oddalonej o okolo 3 godziny jazdy od Huaraz, i trwala cztery dni. Na poczatku musielismy kupic bilet wstepu do parku narodowego w cenie 65 soli. Choc cala trase mozna bez trudu przejsc w trzy dni, to i tak trzeba kupic bilet na caly miesiac. Peruwianczycy do perfekcji opanowali sztuke zdzierania pieniedzy z turystow. Faktem jest tez jednak, ze w tym przypadku widoki warte sa tej ceny.
Pierwszy dzien to ponad trzygodzinne wspinanie sie w gore rzeki glebokim wawozem. Dopiero pod koniec dolina sie rozszerza odslaniajac odlegle jeszcze szczyty.


Tak naprawde dwa pierwsze dni mozna spokojnie polaczyc w jeden. To co najpiekniejsze w tym trekkingu rozpoczyna sie bowiem wlasnie w polowie drugiego dnia. Dolina Santa Cruz robi sie coraz szersza, a osniezone szczyty okolicznych szesciotysiecznikow i lodowce coraz blizsze.



Po drodze mijalismy tez dwa jeziora o pieknej zielonkawej barwie oraz liczne krzaki lubinu, ktory jest tutaj traktowany jako roslina jadalna.
Szlak prowadzi w poblizu Alpamayo, wybranej przed laty na najpiekniejsza gore swiata. Nie moglismy wiec przegapic takiej atrakcji i zboczylismy troche, aby udac sie do jej Base Campu.

Sam szczyt troche nas rozczarowal, ale widok wokol byl wspanialy. Wspinajac sie do Base Campu moglismy tez podziwiac w calosci doline Santa Cruz.

Najlepsza czesc tego dnia byla jednak ciagle przed nami. Druga noc spedzilismy na szerokiej polanie otoczonej zewszad przez szesciotysieczniki. Ponad nami slychac bylo trzask pekajacego lodu i loskot spadajacych fragmentow lodowca.


Wszystkie campingi byly tak naprawde lakami, na ktorych pasly sie krowy i osly. Trudno sie bylo od nich opedzic. Takie byly ciekawskie.


Trzeci dzien rozpoczela dwugodzinna wspinaczka na Punta Union, najwyzsza przelecz na trasie calego treku (4750m n.p.m.). Droga miejscami byla bardzo stroma ale dla takich widokow warto bylo troche sie wysilic, a potem zostac dluzej na gorze. Zwlaszcza, ze pomimo wysokosci, bylo dosc cieplo i swiecilo slonce.




Stroma sciezka z drugiej strony przeleczy tez nie zachecala do ruszenia w dalsza droge. Nawet miejscowe muly baly sie nia schodzic.

Schodzac, mijalismy liczne malutkie jeziorka, w ktorych pieknie odbijaly sie okoliczne szczyty.


Zrelaksowani po zejsciu na nizsze wysokosci kolejny wieczor spedzilismy delektujac sie kawa przyniesiona przez Francois i Mattiego. Niestety, jak i poprzednie, nie trwal on dla nas zbyt dlugo. Okolo 19 zrobilo sie juz bardzo zimno i z radoscia wskoczylismy do naszych cieplutkich spiworow.
Ostatni dzien to juz tylko powrot do Vaquerii, skad mielismy busa powrotnego do Huaraz. Po drodze mijalismy wioski Quechua z licznymi hodowlami swinek morskich.



Po ponad dwoch miesiacach spedzonych w gorach Boliwii i Peru przychodzi teraz czas na zmiane dekoracji i przenosiny na peruwianskie wybrzeze. W tym czasie przeszlismy kilka roznych trekkingow. Byly one zupelnie rozne, ale jedna rzecz mialy wspolna - nigdy nie chcielibysmy zrobic ich z zadna agencja turystyczna. Sa one tu (zwlaszcza w Peru) nastawione glownie na zysk Czesto spotykalismy sie z bardzo rozna ocena trudnosci trasy. Jezeli mowilismy, ze zastanawiamy sie czy w ogole ja robic, zapewniali, ze jest bardzo latwa i na pewno damy rade. Jezeli od razu mowilismy, ze chcemy robic ja samodzielnie, mowili, ze jest bardzo trudna, mnostwo nieoznaczonych sciezek i na pewno zabladzimy, a nawet jesli nie to napadna nas hordy bandytow czyhajace na nasze plecaki. Oczywiscie ani jedno ani drugie nigdy nie mialo miejsca. Nikt tez nie ostrzega tu przed skutkami choroby wysokosciowej, ktora moze skonczyc sie nawet smiercia. Mnostwo osob wykupuje w agencjach wycieczki na okoliczne szesciotysieczniki slyszac jakie to jest latwe. Dopiero, gdy dokladnie dopytac, okazuje sie, ze tylko okolo 30 % ludzi wchodzi na szczyt. Ostatniego dnia treku Santa Cruz, schodzac z przeleczy Punta Union, minelismy troje Amerykanow wchodzacych na gore. Mieli wykupiona wycieczke i towarzyszyl im peruwianski przewodnik. Gdy ich mijalismy mieli przed soba jeszcze ponad 500 metrow podejscia. Mimo to jeden z nich juz na tej wysokosci wyraznie zle sie czul, byl bardzo blady i z trudem oddychal, robiac co chwile dlugie przerwy. Dopiero wieczorem, siedzac przy kawie ze spotkanymi Francuzami, dowiedzielismy sie, ze gdy oni go mijali, wygladal juz bardzo zle. Objawy choroby sie nasilily i co troche wymiotowal. Poniewaz szedl na zorganizowana wyprawe, musial isc dalej. Wszystkie jego rzeczy - cieple ubrania, namiot i spiwor byly juz z mulami, po drugiej stronie. Nie mial wiec nawet gdzie wrocic, bo spedzenie mroznej nocy na dworze i bez cieplych ubran nie wchodzilo w gre. Zwlaszcza, ze jeden przewodnik przypada czesto nawet na 12 osob.
Powszechne sa tez problemy ze sprzetem - dziurawe buty, czesto z pourywanymi sprzaczkami, zepsute kijki trekkingowe, dziurawy namiot, czy letnie spiwory, gdy w nocy temperatura spada ponizej zera. Jezeli ktos chce skorzystac z uslug agencji, trzeba ja wczesniej dokladnie sprawdzic, albo wybrac sie w gory samemu, co czesto jest bezpieczniejsze, a na pewno duzo bardziej przyjemne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz