Cala zabawa zaczela sie w Cashapampa, niewielkiej wiosce oddalonej o okolo 3 godziny jazdy od Huaraz, i trwala cztery dni. Na poczatku musielismy kupic bilet wstepu do parku narodowego w cenie 65 soli. Choc cala trase mozna bez trudu przejsc w trzy dni, to i tak trzeba kupic bilet na caly miesiac. Peruwianczycy do perfekcji opanowali sztuke zdzierania pieniedzy z turystow. Faktem jest tez jednak, ze w tym przypadku widoki warte sa tej ceny.
Pierwszy dzien to ponad trzygodzinne wspinanie sie w gore rzeki glebokim wawozem. Dopiero pod koniec dolina sie rozszerza odslaniajac odlegle jeszcze szczyty.
Szlak prowadzi w poblizu Alpamayo, wybranej przed laty na najpiekniejsza gore swiata. Nie moglismy wiec przegapic takiej atrakcji i zboczylismy troche, aby udac sie do jej Base Campu.
Sam szczyt troche nas rozczarowal, ale widok wokol byl wspanialy. Wspinajac sie do Base Campu moglismy tez podziwiac w calosci doline Santa Cruz.
Najlepsza czesc tego dnia byla jednak ciagle przed nami. Druga noc spedzilismy na szerokiej polanie otoczonej zewszad przez szesciotysieczniki. Ponad nami slychac bylo trzask pekajacego lodu i loskot spadajacych fragmentow lodowca.
Schodzac, mijalismy liczne malutkie jeziorka, w ktorych pieknie odbijaly sie okoliczne szczyty.
Ostatni dzien to juz tylko powrot do Vaquerii, skad mielismy busa powrotnego do Huaraz. Po drodze mijalismy wioski Quechua z licznymi hodowlami swinek morskich.
Po ponad dwoch miesiacach spedzonych w gorach Boliwii i Peru przychodzi teraz czas na zmiane dekoracji i przenosiny na peruwianskie wybrzeze. W tym czasie przeszlismy kilka roznych trekkingow. Byly one zupelnie rozne, ale jedna rzecz mialy wspolna - nigdy nie chcielibysmy zrobic ich z zadna agencja turystyczna. Sa one tu (zwlaszcza w Peru) nastawione glownie na zysk Czesto spotykalismy sie z bardzo rozna ocena trudnosci trasy. Jezeli mowilismy, ze zastanawiamy sie czy w ogole ja robic, zapewniali, ze jest bardzo latwa i na pewno damy rade. Jezeli od razu mowilismy, ze chcemy robic ja samodzielnie, mowili, ze jest bardzo trudna, mnostwo nieoznaczonych sciezek i na pewno zabladzimy, a nawet jesli nie to napadna nas hordy bandytow czyhajace na nasze plecaki. Oczywiscie ani jedno ani drugie nigdy nie mialo miejsca. Nikt tez nie ostrzega tu przed skutkami choroby wysokosciowej, ktora moze skonczyc sie nawet smiercia. Mnostwo osob wykupuje w agencjach wycieczki na okoliczne szesciotysieczniki slyszac jakie to jest latwe. Dopiero, gdy dokladnie dopytac, okazuje sie, ze tylko okolo 30 % ludzi wchodzi na szczyt. Ostatniego dnia treku Santa Cruz, schodzac z przeleczy Punta Union, minelismy troje Amerykanow wchodzacych na gore. Mieli wykupiona wycieczke i towarzyszyl im peruwianski przewodnik. Gdy ich mijalismy mieli przed soba jeszcze ponad 500 metrow podejscia. Mimo to jeden z nich juz na tej wysokosci wyraznie zle sie czul, byl bardzo blady i z trudem oddychal, robiac co chwile dlugie przerwy. Dopiero wieczorem, siedzac przy kawie ze spotkanymi Francuzami, dowiedzielismy sie, ze gdy oni go mijali, wygladal juz bardzo zle. Objawy choroby sie nasilily i co troche wymiotowal. Poniewaz szedl na zorganizowana wyprawe, musial isc dalej. Wszystkie jego rzeczy - cieple ubrania, namiot i spiwor byly juz z mulami, po drugiej stronie. Nie mial wiec nawet gdzie wrocic, bo spedzenie mroznej nocy na dworze i bez cieplych ubran nie wchodzilo w gre. Zwlaszcza, ze jeden przewodnik przypada czesto nawet na 12 osob.
Powszechne sa tez problemy ze sprzetem - dziurawe buty, czesto z pourywanymi sprzaczkami, zepsute kijki trekkingowe, dziurawy namiot, czy letnie spiwory, gdy w nocy temperatura spada ponizej zera. Jezeli ktos chce skorzystac z uslug agencji, trzeba ja wczesniej dokladnie sprawdzic, albo wybrac sie w gory samemu, co czesto jest bezpieczniejsze, a na pewno duzo bardziej przyjemne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz