Do portu w Tabatindze dojechalismy z Leticii mototaxi - trójkołową motorynką będącą tu podstawą transportu publicznego. Z zewnątrz wyglądała jakby z trudem mogła pomieścić dwie osoby. Tymczasem zmieściliśmy się w niej z dwoma wielkimi i dwoma małymi plecakami, baniakiem wody, torbą z aparatem i wielką reklamówką mieszczącą nasz zapas jedzenia na najbliższe dni.
Po dotarciu do portu wszystkie nasze rzeczy musieliśmy ułożyć w rzędzie, po czym zamaskowany policjant z trochę rozkojarzonym psem próbowali znaleźć jakieś narkotyki.
Niestety Brazylijczycy uznali, że psi węch nie jest wystarczający i czekała nas jeszcze jedna kontrola. Ja oczywiście musiałem trafić na jakąś mega upierdliwą babę, która wyjęła dokładnie wszystko z moich bagaży. Nawet w kosmetyczce musiała sprawdzić każdą tubkę. Myślę, że spokojnie mogli ją wpuścić do szukania narkotyków zamiast psa - na pewno wszystko by wywęszyła. Po wszystkim musiałem pakować swój plecak od nowa. W efekcie zanim dotarliśmy na pokład większość ludzi zdążyła już rozwiesić swoje hamaki.
Wreszcie ruszyliśmy. Statek płynął wolno, ale widoki robiły wrażenie. Nic tylko woda i selwa.
Prawie żadnych ludzi. Jedynie z rzadka mijały nas jakieś łódki oraz barki.
Dzięki bardzo wczesnej porze śniadania codziennie mogliśmy podziwiać przepiękne wschody słońca.
Prawie żadnych ludzi. Jedynie z rzadka mijały nas jakieś łódki oraz barki.
Dzięki bardzo wczesnej porze śniadania codziennie mogliśmy podziwiać przepiękne wschody słońca.
Rzeka, choć ciągle płynęliśmy jej górnym biegiem a poziom wody znajdował się w najniższych stanach, była bardzo szeroka. Miejscami z trudem dostrzegaliśmy jej drugi brzeg.
Na szczęście przez większość czasu płynęliśmy bliżej jednego z brzegów. Dzięki temu mogliśmy podziwiać dżunglę, ktora stawała się tu coraz gęstsza. Mijaliśmy mnóstwo palm i zwisających lian, a na brzegu poprzewracanych drzew.
Oczywiście z pokładu łodzi ciężko było obserwować dziką przyrodę. Udało nam się jednak zauważyć całkiem sporo kolorowych motyli, kilka stad papug przelatujących z wrzaskiem ponad naszymi głowami oraz liczne delfiny pływające w Amazonce.
Przez ponad trzy doby rejsu zatrzymaliśmy się jedynie w trzech wioskach dużych na tyle, żeby posiadały przystań, do ktorej mogliśmy przybić.
Pod koniec trzeciego dnia zauważyliśmy w oddali okręt marynarki brazylijskiej i płynącą w naszym kierunku motorówkę. Za chwilę nasz statek się zatrzymał, a dwóch żołnierzy weszło na pokład w poszukiwaniu narkotyków. Reszta została w motorówce będąc atrakcją dla wszystkich pasażerów.
Tego samego wieczora, gdy już kładliśmy się spać i myśleliśmy, że nic więcej się nie wydarzy, zaczęło błyskać. Niebo raz po raz robiło się zupełnie jasne. Zerwał się też silny wiatr i hamaki wręcz latały po łodzi. Z każdą chwilą burza robiła się gorsza. Coraz mocniej też kołysało naszą łodzią. Nagle zwolniliśmy i zaczęliśmy skręcać w stronę brzegu, szukając jednocześnie miejsca, w którym moglibyśmy przeczekać burzę. W końcu dotarliśmy do niewielkiej zatoczki. Błyskawice biły raz po raz. Nikt z pasażerów nie spał. Wszyscy czekali na koniec burzy. Wreszcie wiatr i deszcz nieco ustały i ruszyliśmy w dalszą drogę. Błyskawice towarzyszyły nam jednak jeszcze kilka godzin.
Do Manaus dopłynęliśmy czwartego dnia około 16.00 - sześć godzin później niż było to zaplanowane. Niestety ostatni dzień to już początek naszych zmagań z chorobą. Zaczęło się od wysokiej gorączki Asi. Ja dołączyłem do niej dwa dni później. Ale to już temat na osobny post...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz